Sytuacja na granicy serbsko-macedońskiej przywoływała obrazy z polsko-niemieckich przejść granicznych z lat dziewięćdziesiątych. Kolejka samochodów i autobusów w obu kierunkach i ruszający się jak muchy w smole celnicy. Jacyś ludzie wyładowują zawartość bagażnika na pobliski stolik, by po chwili pod bacznym okiem znudzonego pana w mundurze, załadować brudne gacie z powrotem. O dziwo większość aut jest na niemieckich lub szwajcarskich blachach, a w każdym z nich pięcioosobowa rodzina i koniecznie pan z czarnym wąsem:P
Do stolicy docieramy około dwudziestej. Szaruga zdążyła już otoczyć miasto, wedrzeć się na jego ulice i szybko ustępowała czarnym zasłonom nocy. Wygramoliliśmy się z autobusu na nieciekawy ciemny plac. Przed nami chyba najbrzydsza budowla w tym mieście. Główny dworzec kolejowy znajduje się kilkanaście metrów nad poziomem ulicy na platformie wspartej kilkudziesięcioma betonowymi palami. Może to i praktyczne, bo na dole znajdują się stanowiska dla autobusów, parkingi, sklepiki i budki z fastfoodem, ale całość prezentuje się koszmarnie. Kolorytu dodają wielkie krzykliwe bilbordy oblepiające bryłę dworca. Wielka bezduszna przestrzeń, w dodatku ciemno, a my nie wiemy dokąd iść.
Po wielokrotnym pytaniu o drogę docieramy do starej części miasta, na której ma znajdować się nasz hostel o wdzięcznej nazwie „Kekac”. Niestety kolejny raz przekonujemy się, że mapa z przewodnika jest jedynie mapką poglądową. Poszukiwania dodatkowo utrudnia brak tabliczek z nazwami uliczek. Nie ma nawet kogo zapytać, dzielnica sprawia wrażenie opustoszałej. Po czterdziestu minutach błąkania się w tym labiryncie, gotowi byliśmy zrezygnować. Jakiś podejrzany typek wskazuje nam drogę i w końcu odnajdujemy nasz oryginalny hostel z równie oryginalnym właścicielem.
Kolorowe ręcznie malowane bazgroły pisane macedońskim alfabetem przypominającym cyrylicę informują że czynne całą dobę. Nigdy bym się nie spodziewał, że za tym zapaździałym ogrodzeniem można znaleźć nocleg. Chwytam za klamkę. Zamknięte. Z rozczarowaniem patrzymy na siebie i człapiemy dalej. Nim uszliśmy pięć metrów, coś zachrobotało, usłyszeliśmy nawoływanie „Kekac, Kekac?”. Odwróciwszy się ujrzeliśmy w uchylonych metalowych drzwiach lekko zaniedbanego faceta z wąsami. Uśmiechał się, a to dobry znak. Szerokimi gestami rąk zapraszał nas do środka.
Po przekroczeniu progu znaleźliśmy się na betonowym podwórku i mimo, że leżała tu sterta jakichś gałęzi to było schludnie i pozamiatane:P Nasz gospodarz okazał się bardzo miły. Nie przeszkadzało nam, że nosi lekko pożółkły podkoszulek i brakuje mu paru zębów, ogólnie był trochę zasuszony. Cały czas coś mówił, a my ni w ząb nie rozumieliśmy. Przez drewnianą klimatyczną werandę weszliśmy zobaczyć co oferuje hostel. Właściwie był tylko jeden pokój i wyglądał jakby nie był remontowany od stu lat, ale to tylko dodawało mu uroku.
Pożółkłe ściany ze śladami wilgoci w narożnikach. Stare meble jak po babci i klimatyczna lampa sufitowa dająca przyjemne ciepłe światło. Mimo, że warunki dalekie były od tak zwanych standardów poczuliśmy się tu jak w domu. Okno wychodziło na podwórko i małą murowaną przybudówkę, w której znajdowała się łazienka. To dopiero coś! Pomieszczenie trzy na dwa metry, na jednej ścianie umywalka, na drugiej kibel typu wschodniego czyli na Małysza, a w rogu markotnie zwisał bojler i wąż służący za prysznic. Rdzawe zacieki i niechlujnie pomalowane ściany. Powiem szczerze, że to najgorsze warunki jakie spotkałem kiedykolwiek w hostelu, a jednocześnie miejsce które będę pozytywnie wspominał do końca życia.
Do starej części chatki, w której mieszkaliśmy dobudowany był pokój z wielką szybą i drzwiami wychodzącymi bezpośrednio na podwórko. Na starej rozkładanej kanapie okrytej kraciastym kocem rodem z głębokiej komuny, całymi dniami wylegiwał się właściciel. Jego głównym zajęciem było oglądanie telewizji z małego kineskopowego telewizora, który działał przez 24h na dobę. Byliśmy tu jedynymi gośćmi, ale czuliśmy się bezpiecznie.
Wieczorem do starego, bo tak ochrzciliśmy naszego gospodarza, zajrzał znajomy. Wyglądał jak bezdomny zbieracz złomu, w dodatku miał bardzo donośny i debilny śmiech, który słyszeliśmy tej nocy jeszcze wiele razy. Ten obskurny hostelik na opustoszałej starówce Skopje wrył mi się w pamięć jeszcze z jednego powodu. To tutaj pierwszy raz w życiu usłyszeliśmy zawodzenie muezina, które rozbrzmiewało z minaretu pobliskiego meczetu. Magiczna chwila, jest w tym coś nostalgicznego i hipnotyzującego.
***
„Jak zwykle Grzesiek nie chciał wstać. Plan był 8:00 wstajemy, a wyszło jak zawsze; 10:00 śniadanie”, napisał Kuba uzupełniając strony dziennika podróży. Pieczywo, przypominające coś pomiędzy chlebem a bułką, smarujemy pasztetem i doprawiamy zygzakiem ketchupu.
Stara część Skopje leży na północnym brzegu, przedzielającej miasto na pół, rzeki Vardar. Gdyby nie macedońska flaga powiewająca na kamiennej wierzy tutejszej twierdzy, można by pomyśleć że jesteśmy w jakiejś małej tureckiej wiosce. Wąskie handlowe uliczki i ich niska zabudowa czasy świetności mają już za sobą. Najstarsze zabytki architektury tureckiej takie jak hammam czyli łaźnia lub karawanseraj, porasta trawa i chaszcze.
Stojący na niewielkim wzniesieniu i dominujący nad starym bazarem XV-wieczny meczet wezyra Mustafy Paszy. To największa świątynia muzułmańska w Macedoni, przeczytaliśmy że również najpiękniejsza więc wybraliśmy się to sprawdzić. Oblepiony rusztowaniami jakoś nie ujął nas specjalnie, meczet jak meczet. Nie dało się wejść do środka, ale podobno wnętrze jest bogato zdobione, a budowla przetrwała do dzisiejszych czasów w oryginalnym stanie. Pięcioletni remont, który rozpoczął się w 2006 roku w całości sfinansował rząd Turcji.
Trzeba przyznać, że starówka ma swój niepowtarzalny klimat. Labirynt wąskich brukowanych kamieniem zakręconych uliczek. Panuje tu spokój i atmosfera relaksu. Nie ma zbyt wielu knajpek i sklepików, a co najciekawsze nie ma właściwie żadnych turystów. Ta część miasta sprawia wrażenie zaniedbanej, od lat niedoinwestowanej na wpół opuszczonej dzielnicy. Hmm, zastanawiam się nad przyczyną tego faktu. Zapewne po rozpadzie Jugosławii Macedonia znalazła się w ciężkiej sytuacji gospodarczej.
Stare miasto wygląda trochę jak skansen, oaza historii, turecka wioska wciśnięta w macedońskie nudne miasto. Aby się z niego wydostać przechodzimy szeroką brukowaną ulicą przy której stoi stylizowany na osmański wielki koszmarkowaty pawilon z kinem i sklepami. Całość znajduje się na betonowej platformie, kilka metrów nad sześciopasmową drogą szybkiego ruchu.
Rozwiązanie godne architektów lat siedemdziesiątych. Trzeba przyznać, że mimo wszystko nie wygląda to najgorzej i stanowi swego rodzaju bramę na starówkę. Idąc dalej prosto, docieramy do kamiennego mostu o dwunastu przęsłach. Ta osmańska budowla to jeden z topowych zabytków Skopje oraz najważniejszy symbol miasta i główny element jego herbu.
Most wiedzie ze starej czarszji na główny plac nowej części miasta położonej na południowym brzegu rzeki Vardar. Plac Macedonii jest podobno największym placem w kraju. No cóż, nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Wyłożony kamiennymi płytami, z kwiatową rabatką na środku, otoczony nieciekawymi budynkami. Nuda przez duże „N”. Całe miasto jest jakieś nudne.
Nie potrafię opisać uczucia do tego miejsca. Nie jest brzydko, ale nie ma na czym oka zawiesić. Ulice, kilkupiętrowe budynki z późnych lat sześćdziesiątych aż do dziewięćdziesiątych. Można odnieść wrażenie, że przez ostatnie dziesięć lat nie było tu żadnych nowych inwestycji. Nie ma ławeczek, fontann, rzeźb, pustka. Totalna stagnacja. Nie widać też turystów.
Ciężko powiedzieć co jest przyczyną tego, że w Skopje się nic nie dzieje, ale w zrozumieniu sytuacji mogą pomóc dwa zdarzenia. Pierwsze z nich to trzęsienie ziemi w 1963 roku, którego epicentrum znajdowało się dokładnie pod miastem. Zginęło wtedy 1070 osób, a siedemdziesiąt pięć procent miasta uległo zniszczeniu. Zawaliły się hotele, kina, banki i dach hali głównej dworca kolejowego. Z tego ostatniego ostała się tylko fasad części, w której znajdowała się poczta główna. Na pamiątkę tragedii fasada poczty została zachowana w niezmienionym stanie. Charakterystyczna bryła budynku z wielkim zegarem, którego wskazówki zatrzymały się na godzinie 5:17 kiedy to wystąpiły pierwsze wstrząsy. Obecnie znajduje się tu muzeum.
Trzęsienie ziemi wyjaśnia, dlaczego miasto jest takie nudne architektonicznie. Dobrze znamy urbanistyczne wizje architektów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z naszego własnego podwórka. Pomocy w odbudowie udzieliło wiele krajów i postaci, między innymi japoński modernistyczny i postmodernistyczny architekt Kenzō Tange znany na świecie choćby z projektu Centrum Pokoju w Hiroszimie. Prawdą jest, że w Skopje znajdziemy wiele betonowych perełek, jednak my nie poznaliśmy się na ich pięknie:P Jestem pewny, że wielu zboczonych architektów byłoby w stanie zachwycić się niejednym koszmarkiem.
Drugim zdarzeniem mającym wpływ na kondycję Skopje i całej Macedonii był rozpad Socjalistycznej Federalnej Republiki Jugosławii. Gdy kraj odzyskał niepodległość, zaczęły się problemy ekonomiczne. Niewydolna gospodarka nie była przyzwyczajona do samodzielności. Nagle by wyjechać do Serbii lub innego kraju federacji trzeba było postarać się o paszport i wizę. Serbowie przestali przyjeżdżać na wakacje nad jezioro Ohrydzkie, bo woleli udać się nad czarnogórskie morze bez paszportu. Macedończycy utracili wiarę w siebie i atrakcyjność swojego kraju co spowodowało turystyczną i gospodarczą stagnacje. Jako wisienkę na torcie dorzucić trzeba malwersacje i korupcję na wysokim szczeblu w okresie zmiany ustroju.
Po nieudanej próbie odnalezienia informacji turystycznej, której zapewne już tu nie ma bo po co skoro nie ma turystów, skierowaliśmy kroki na dworzec autobusowy. Chcieliśmy sprawdzić ile kosztuje bilet do Kanionu Matka i do Ohrid. Przy głównym wejściu od razu zaczepił nas koleżka wyglądający na cwaniaka, oferując przejazd do Ohrid za 10 euro. Troszkę nam zeszło zanim zrozumiał, że wybieramy się tam dopiero za dwa dni a nie dzisiaj. W okienku dworcowej informacji, miła i całkiem zgrabna pani oznajmiła że nie wie gdzie w tym pięknym mieście znajduje się Tourist Information. Dowiedzieliśmy się za to, że bilet do Ohrid kosztuje 500 denarów.
Przy wyjściu zaatakował „przemiły” taksówkarz, który koniecznie chciał nas zawieźć do Kanionu Matka za 10 od osoby, a w dwie strony z rabatem za 35 euro. Chyba na głowę upadł, pomyśleliśmy. Ale on nie dawał za wygraną. Próbował na migi i łamanym angielsko niemieckim wmówić nam, że do kanionu nie da się dojechać autobusem, bo za wąsko i zbyt kręta droga. Gdy podszedł do nas pracownik dworca by spytać po angielsku czy może w czymś pomóc, taxi driver wkroczył do akcji. Zaczął coś mówić po macedońsku, żeby ten przetłumaczył. Po krótkiej wymianie zdań dworcowy odmówił współpracy. Nie zrozumieliśmy słów które wypowiadali, ale mowa ciała nagabującego zdradzała nieszczere intencje.
Może nawet by nas przekonał gdybyśmy jechali dzisiaj, ale nam zależało na transporcie jutro. Nie zrażony dał nam swoją wizytówkę z numerem telefonu i wytłuszczonym napisem „KLIMA”. Ciężko mi uwierzyć, że ta jego nędzna taksóweczka ma klimatyzację inną niż opuszczane szyby.
Na jednym z peronów stała biała budka wyglądająca na kasę biletową. Okazało się, że autobus w okolice kanionu kursuje dwa razy dziennie, a bilet kosztuje jedyne 45 denarów czyli mniej niż trzy złote. „A więc nic dodać nic ująć, taksówkarze są wszędzie tacy sami”, zanotował Kuba w dzienniku.
Postanowiliśmy, że do Matki pojedziemy jutro i spróbujemy tam przenocować. Tymczasem, żeby nie marnować reszty dnia postanowiliśmy wspiąć się na najwyższą szczyt w okolicy, by zobaczyć panoramę okolicy. Już od przyjazdu mieliśmy na to ochotę. Góra Vodno, u której stóp leży Macedońska stolica to naprawdę potężny masyw wznoszący się na wysokość 1066 m n.p.m. Właściwie z całego miasta dostrzec można gigantyczny krzyż ustawiony na jej szczycie, który kusi by się do niego wdrapać.
Krzyż Milenijny upamiętniający dwa tysiące lat chrześcijaństwa, ufundowany został przez Macedoński Kościół Prawosławny ze składek wiernych z całego świata. Mierzy 66 metrów i podobno jest największym krzyżem chrześcijańskim na świecie! Tak im muzułmanie zaleźli za skórę, że teraz muszą leczyć kompleksy:P
Podjechaliśmy autobusem w pobliże góry i zaczęliśmy wspinać się krętą drogą prowadzącą po zboczu. Skończyły się zabudowania i teraz otaczał nas już tylko gęsty zielony las. Ruch na tej trasie był raczej marny, ale postanowiliśmy złapać jakąś okazję. Chwilę później jechaliśmy już z miłym lekarzem w dodatku świetnie mówiącym po angielsku. Tak się składa, że pan doktor wybierał się właśnie na szczyt, a my potrzebowaliśmy przewodnika. Dojechaliśmy do parkingu w połowie drogi na górę. Doktorek znał stromą ścieżkę, która prowadziła aż na szczyt.
Powiedział, że robi tę trasę kilka razy w miesiącu dla zdrowia. Patrząc na nasze sandały, otworzył bagażnik i zaproponował swoją zapasową parę górskich butów, ale okazały się za małe. Pan doktor mimo średniego wieku ruszył pod górę żwawym krokiem. Facet lubił mówić. Opowiadał nam o historii miasta, o trzęsieniu ziemi, o tym jak źle się dzieje od rozpadu Jugosławii i że Macedończycy mają problem z poczuciem narodowej dumy. Czuć było żal w jego słowach gdy wspomniał o braku pomysłu rządu na rozruszanie gospodarki i turystyki.
Tuż obok wielkiego krzyża z metalowej kratownicy wybudowano owalne schronisko o kamiennej elewacji i drewnianych oknach wyposażonych w brązowe drewniane okiennice. Wstąpiliśmy do środka, a czasie kiedy my z Kubą studiowaliśmy zawieszoną na ścianie trójwymiarową mapę okolicznego terenu, pan doktor przyniósł nam pysznej miętowej herbaty. Po opróżnieniu kubeczków i zrobieniu kilku zdjęć panoramy miasta ruszyliśmy w drogę powrotną. W dół szło nam znacznie łatwiej więc po pół godzinie znów byliśmy przy samochodzie.
Tak się doktorkowi miło z nami gawędziło, że zaczął nam się tłumaczyć dlaczego nie może zabrać nas na obiad. Powiedział, że już kilka razy obiecał żonie że będzie na sobotni obiad w domu i gdyby znów to przełożył to miałby przekichane:P Oczywiście my nie chcieliśmy się naprzykrzać, więc po dojechaniu do centrum serdecznie podziękowaliśmy za dzisiejszą wycieczkę i rozstaliśmy się z naszym kompanem.
Gospodarz hostelu, nie wstając z kanapy i nie odrywając wzroku od telewizora, podniósł rękę na powitanie i zaciągnął się osiemdziesiątym czwartym dzisiaj papierosem. Prysznic w naszej latryno-łaźni był nie lada wyzwaniem i raczej koniecznością niż przyjemnością. To był długi dzień więc nie mieliśmy kłopotów z zaśnięciem.
Rano, kiedy Kuba i gospodarz jeszcze smacznie spali, wymknąłem się na spacer po starówce w poszukiwaniu czegoś dobrego na śniadanie. Błąkałem się bez jakiegokolwiek planu po uliczkach, które na przemian wspinały się łagodnymi stopniami by za chwilę za zakrętem znów kierować się w dół. Uwielbiam, takie zwiedzanie. Skręcę tu, a może tam, a co tam znajdę za rogiem… to jak słuchanie radia, nigdy nie wiesz jaka piosenka będzie następna.
Zero presji, maksimum satysfakcji. W końcu dotarłem do uliczki na której miejscowi od rana rozkładają swe kramiki. Zaciekawiła mnie pewna instalacja z miedzianych rurek i dużego zbiornika. Przeczucie mnie nie zawiodło, to aparatura do pędzenia bimbru. Naprawdę cacuszko, a podobne można było kupić na co trzecim straganie. Dotarłem w końcu do sporego bazaru i po zaopatrzeniu się w różne smakołyki wróciłem do Kuby czekającego na śniadanie.
Spakowaliśmy się szybko i sprawnie po czym pożegnaliśmy wąsatego gospodarza i nasz ulubiony hostel „Kekac”. Po niedługim marszu dotarliśmy do dworca…
Dalsza część podróży we wpisie “O matko Kanion Matka“
Data wizyty: lipiec 2008r.
***
Projekt 2014
Postanowiłem dopisać na koniec kilka słów o tym jak bardzo zmieniło się Skopje od czasu naszej wizyty z Kubą w 2008. Miasto, które odwiedziliśmy, dziś wygląda całkowicie inaczej. W 2010 roku rząd wprowadził tzw. „Projekt 2014”, którego zadaniem ma być ożywienie centrum miasta i nadanie mu atrybutów stolicy. W związku z tym wybudowano kilka potężnych budynków na nabrzeżu rzeki w okolicach starego mostu. Jednym z nich jest nowy gmach muzeum, powstają też nowe budynki rządowe.
Ponadto w centralnej części Placu Macedonii ustawiono gigantyczną fontannę przypominającą karuzelę, zwieńczoną rzeźbą faceta na koniu. Są też lwy, a w nocy całość rozbłyskuje tęczą świateł. Oprócz tego w okolicy ustawiono jeszcze kilkanaście pomników przedstawiających ludzi i zwierzęta, a ze środka rzeki wytryskują dwie fontanny. Projekt wart 500 milionów euro wzbudził wiele kontrowersji. Przeciwnikom nie podoba się robienie ze stolicy lunaparku i krytykują kiczowatą formę metamorfozy.
W 2012 roku miałem okazję ponownie być w Skopje w trakcie podróży Zieloną Nyską po Bałkanach. Nie poznałem tego miasta, jest zupełnie inne, pełne turystów, gwaru, nowych monumentalnych budowli, ale jak na mój gust władze troszkę przedobrzyły. Dla mnie miasto utraciło klimat. Niewątpliwym plusem jest remont starówki i wybudowanie kolejki linowej na górę Vodno. Resztę musicie ocenić sami.